Daily Archives: 5 stycznia, 2010

patrz w morze – patrzenie w wodę uspakaja..

najstraszliwszą chorobą człowieka jest zobojętnienie na świat.. wróciłam dzień wcześniej. jakie to dziwne słyszeć znowu polski język na ulicy. ostatnio łapię się na tym, że nie myślę po polsku. zazwyczaj po niemiecku. czasem dochodzi angielski.
pobyt we Francji ciężki. generalnie był to jeden z gorszych moich wyjazdów, ale takie też są potrzebne. wyjazd, na którym zostałam zapytana przez wiecznie narzekającego i niezadowolonego kolegę „czy ty zawsze musisz być taka radosna i szczęśliwa?”. tak, muszę, bo życie jest za krótkie, żeby przeżywać je inaczej niż w zachwycie.
wigilia. przyjechaliśmy do La Turbie. mieścina maleńka, położona na 600 czy 800 metrach n.p.m. poniżej Monako i Nicea. dzień spędziliśmy w samochodzie. wraz z mistralem nadeszły opady. lało cały dzień tak, że nie dało się nawet rozbić namiotu. kolejny dzień przyniósł słońce i przecudowną pogodę. pierwszy z dwóch ładnych dni przez całe dwa tygodnie. w sylwestra kolejna zlewa. psychicznie byłam na granicy wszystkiego – zmęczona pogodą, wiecznym narzekaniem Ala, brakiem możliwości odcięcia się od tego.. byłam skłonna wracać do Polski samochodem z ludźmi z Wrocławia, którzy dzień wcześniej przyjechali z Les Calanques. poddaliśmy się decyzja była prosta albo Kalanki albo powrót do Polski. pojechaliśmy do Les Calanques w okolicach Marsylii. namiotów nawet nie zwijaliśmy; wrzuciliśmy tylko mokre do niebieskiej torby z ikei. 100 km od Monako postój na parkingu. gotowanie obiadu i suszenie namiotów. trochę mnie to podniosło na duchu.
sylwestra spędzaliśmy siedząc na karimacie w grocie, patrząc na skały i morze, popijając winko i zajadając ostatnią czekoladę. smaczku wszystkiemu dodawała pełnia księżyca. było jasno jak w dzień. obok w Grocie niedźwiedzi grupa Francuzów zrobiła sobie imprezę przy ognisku i świeczkach. sympatyczni ludzie, ale jak zwykle Al był niezadowolony, więc wycofaliśmy się na naszą miejscówkę. następnego dnia.. powrót do rzeczywistości z La Turbie, czyli deszcz. razem z Jankiem poszliśmy na spacer na plażę. cudowne, spokojne miejsce.. Janek opowiadał mi o „szalonym artyście”, który mieszka na terenie parku w Kalankach i maluje na skałach. mało kto go widział. może trzeba do tego dojrzeć, żeby go spotkać lub żeby on sam dał się spotkać.. znane są tylko jego „mieszkanka” w grotach i rysunki. to jedyny znak, że człowiek istnieje naprawdę.

dwa ostatnie dni były tak zimne, że trzeba było się ruszać non stop, żeby nie marznąć. spaliśmy w namiotach. w puchowym śpiworze było mi ciepło. gorzej rano, kiedy słońce było nisko lub nie było go wcale. do tego silny wiatr z północy przynoszący ładną pogodę, ale też i zimno. nie mogłam się już wspinać. palce marzły. nie miałam też specjalnie na to ochoty. Al pozbawiał mnie całej radości, jaką zazwyczaj czerpię ze wspinu. chodziłam na spacery. Les Calanques to piękne miejsce. choć wolę Hiszpanię, to na pewno kiedyś tu wrócę, może w marcu przyszłego roku? albo po obronie doktoratu, koło lutego-marca 2012? to moje pierwsze w życiu postanowienie noworoczne :)

a w dole było Monako.. ;)